Nie taki tłusty czwartek



Zalatana jestem, od lekarza do lekarza, a raczej od rejestracji do rejestracji.
W NFZ kosmos, trzeba się pytać czy lekarz przyjmie (łaski bez, z niemowlakiem?). Nawet z firmowym pakietem medycznym godzinne opóźnienie, ale tu nikt łaski nie robił i lekarz nie leciał na masę, każdemu małemu pacjentowi poświęcił tyle uwagi ile powinien (bądź tyle by uspokoić zmartwioną głowę Mamy i rozwiać wszystkie aktualne zdrowotne wątpliwości). Prawdę mówiąc nie mogę zrozumieć metody funkcjonowania przychodni NFZ... bo jak to możliwe, że przed danym dniem wszystkie terminy już są zajęte? To tak rodzice zajmują terminy w przód? Mają jakiś cudowny dar przewidywania chorób w przód, którego niestety ja nie posiadam?
Na szczęście to tylko katar i drobny kaszel, płuca czyste, ale kilka dni w domu spędzić nie zaszkodzi.

Generalnie zawsze mnie zastanawia jak to jest, że gdy idziemy na wizytę do pobliskiej przychodni, to po wyjściu z niej czuję się jak po jakimś maratonie. Przychodzę i mimo wytyczonej godziny poczekalnia pełna (to jedyny moment by zebrać siły na to co czeka nas w gabinecie), chociaż I. już ciekawa świata, chce zobaczyć ten to tamten plakat. Zwykle 20 minut czekania, rzadziej mniej, częściej więcej. I wchodzimy... start do miejsca gdzie mam położyć Mała. Ja załadowana - na ramieniu moja torebka, torba Igi, a w ręku nosidełko z Myszką (a swoje już waży). Wyciągam I. i start do stolika badań. Oczywiście pielucha własna, brak papierowych jednorazowych ręczników czy innej miękkiej wyściółki (w jednej ręce I., drugą szukam w torbie gadżetu, wykładam i dopiero kładę małego pacjenta). Ja już spocona, bo w gabinecie zwykle ciepło, aby Maluszkom nie było zimno. Teraz rozbieranie (kombinezon na szczęście zdjęty na etapie poczekalni), spodnie, bluzka, bodziak, a ze mnie już się leje, bo I.wierci się, jest ciekawa pomieszczenia. Najpierw mierzenie przez pielęgniarkę (ja już zaczynam zadawać lekarzowi pytania różnej maści - w końcu czas start, jednocześnie uspokajając Igę, bo tego etapu nie znosi), później badanie czy zdrowa przez panią doktor (a I. dalej krzyczy jakby diabeł w nią...). Nim się obejrzę doktor mowi, że może być szczepiona, zaś na moje pytania odpowiedzi się znalazły, teoretycznie, bo resztę doczytam czy to w poradnikach czy na forach. Często czuję niedosyt informacyjny. Teraz szybko ubrać, bo gabinet szczepień tuż obok, Mała krzyczy, powoli się uspokaja, wkładam do nosidełka, odwracam się po moją pieluchę (na której leżała Mała podczas badania) i już bura od pani doktor - dziecka z oka  spuszczone, mogła stać się tragedia. Moim zdaniem nie mogła, bo właśnie po to przyszłam z Dzieckiem w nosidełku, które sama wybrałam, w którym wiem jak zachowuje się moje Maleństwo...
Myk do gabinetu na szczepienie, nie dość, że lało się ze mnie u lekarza to teraz jeszcze moment grozy, chwila której I.nie wybaczyłaby mi, gdyby oczywiście coś z tego pamiętała. Znów krzyk, chwila płaczu i próba wpakowania I. do kombinezonu - ciągle jesteśmy na etapie nienawiści do ubierania na dwór (o ile sama się nie spociła, w przeciwnym razem musimy odczekać). I ufff po wszystkim, wyszłyśmy z przychodni, mataronu koniec.
Czy tylko u nas tak wyglądają wizyty w publicznych placówkach? Wiecznie odczuwalny oddech na karku i pośpiech nie wiadomo po co?

PS bezzębny problem stał się zęby! Miła niespodzianka tuż przed ukończeniem 6 miesięcy

Komentarze